Miejskie Centrum Kultury
im. Henryka Bisty


Jest aktywnym aktorem od 65 lat. Wybitnie utalentowany, a przy tym skromny, ciepły, sympatyczny, zabawny, ulubieniec śląskiej publiczności. Już 4 lutego wystąpi na scenie Miejskiego Centrum Kultury w recitalu „Całuję Twoją dłoń, Madame”. O aktorstwie, Rudzie Śląskiej oraz planach na przyszłość rozmawiamy z Bernardem Krawczykiem.

- Powiedział Pan o sobie, że jest „egzemplifikacją powiedzenia śpiewa, tańczy, recytuje”, bo każdą z tych czynności wykonywał Pan na scenie. Która zatem jest Panu szczególnie bliska?

- To prawda, dlatego kocham teatr. Bo każda z tych czynności jest mi bliska, a teatr jest całością, gdzie w zależności od spektaklu, można wykonywać każdą z nich. Uwielbiam scenę, estradę, kontakt z publicznością. Kiedyś bałem się tego kontaktu, ale teraz bardzo lubię być jak najbliżej widza. Mam do niego ogromny szacunek, to widz jest najważniejszy. Niezależnie od tego, czy „śpiewam, tańczę czy recytuję”  widz powinien wyjść ze spotkania ze mną z pewnym problemem do przemyślenia, z refleksją,  moja gra musi nieść za sobą przekaz. To nadaje sens pracy aktora.

- Debiutował Pan w 1952 roku, już podczas nauki w Studium Aktorskim. Czy przez tyle lat na scenie, nigdy nie poczuł się Pan nią znużony? Śmiało można powiedzieć, że ta praca to Pana wielka pasja, miłość i sposób na życie. Nie było żadnych kryzysów?

- Nie było kryzysu, raczej obawa czy dobrze wykonuję swój zawód. Oczywiście są gorsze dni – aktorzy nie chodzą na zwolnienia lekarskie, nie raz grają z gorączką, w chorobie. Nie można zawieść  kolegów z zespołu ani widowni, która zakupiła bilety i tak po prostu odwołać przedstawienie z powodu niedomagania aktorów. Nie czułem natomiast nigdy czegoś w rodzaju psychicznego znużenia moją pracą, jedynie zawsze zastanawiałem się, czy mimo tego, że dołożyłem wszelkich starań, aby dobrze przygotować się do roli, moja interpretacja danej postaci w odpowiedni sposób oddaje jej charakter, czy nie mogłem zagrać lepiej.

- Bodajże Pani Krystyna Janda wspominała kiedyś, że jedyną przyczyną odwołania spektaklu może być śmierć aktora….

- I miała rację! (śmiech)

- Nie sposób wyliczyć wszystkich Pana ról teatralnych i filmowych, jest Pan też laureatem wielu nagród, w tym oczywiście Złotych i Srebrnych Masek. Czy któraś z ról jest Panu szczególnie bliska? A praca nad jaką była najtrudniejsza?

- Tak, zagrałem tyle postaci, że nie wiem, kogo jeszcze mógłbym zagrać, a mimo to nadal gram (śmiech). Ale mówiąc poważnie, każda rola to jest ciężka praca. W przygotowanie każdej roli angażuję się na sto procent, tak, abym mógł być też zadowolony sam z siebie. Jestem zdania, że nie ma małych ról, są tylko mali aktorzy. Aktorstwo to ciężki kawałek chleba.

- Jest Pan doskonale znany publiczności także z ról filmowych, chociażby za sprawą kultowych obrazów Kazimierza Kutza. Dużą popularność zdobył Pan wśród telewidzów rolą Franciszka Pytloka w bardzo lubianej śląskiej telenoweli „Sobota w Bytkowie”, emitowanej w latach 90-tych. Jak wspomina Pan pracę na planie tego serialu?  Jak z perspektywy lat ocenia Pan jego znaczenie  dla regionu i śląskości? Czy uważa Pan, że taki projekt byłby dziś także potrzebny  i chętnie oglądany, czy brakuje czegoś podobnego w telewizyjnej ofercie?

- Oj, tak Sobota w Bytkowie to był jeden z pierwszych seriali w telewizji w ogóle! Wielki ukłon w stronę jego twórców, za to, że powstał i był tyle lat emitowany. Sam czekam na powtórki! Wiem od reżysera, że przeszkodą są tutaj kwestie finansowe, ale liczę na to, że jeszcze kiedyś telewizji uda się przypomnieć tę telenowelę – pokazywała ponadczasowe wartości i zawsze aktualne problemy śląskiej rodziny. Natomiast mam nadzieję, że twórcy filmowi i telewizyjni nadal będą z chęcią sięgać po śląską tematykę, sam niedawno zagrałem w filmie „Miłość w mieście ogrodów”, który już niedługo ma pojawić się w kinach.

- Proponowano Panu angaż w wielu teatrach w Polsce, między innymi w Łodzi, Warszawie czy Wrocławiu. Jednak nie zdecydował się Pan na wyjazd. Śląsk to Pana miejsce na ziemi, nie potrafi Pan sobie wyobrazić przeprowadzki do innego regionu?

- Nie potrafię! To tutaj jest mój dom, żona, przyjaciele, rodzina, cmentarz, teatr... Najważniejsze to mieć wokół życzliwe twarze.

- W roku 2015 prowadził Pan wraz z Grzegorzem Poloczkiem galę „Hanysy” w Miejskim Centrum Kultury. Impreza ta może poszczycić się już ponad 20-letnią tradycją. Co uważa Pan o jej idei i jak ocenia jej wagę i znaczenie?

- To impreza o ogromnym prestiżu, lista nagrodzonych jest imponująca, a jako laureat mogę powiedzieć, że jej otrzymanie jest naprawdę nobilitujące. Grzegorz Poloczek to wspaniały człowiek i artysta, pomysł organizacji „Hanysów” to był strzał w dziesiątkę. W ogóle bardzo lubię Rudę Śląską, zawsze czuję się tu jak w domu, publiczność jest wspaniała i bardzo się cieszę na kolejne spotkanie  z nią - już 4 lutego w Miejskim Centrum Kultury.

- Nadal jest Pan aktorem bardzo czynnym zawodowo, współpracującym z Teatrem Śląskim im. S. Wyspiańskiego i nie tylko. Proszę zdradzić nad czym Pan aktualnie pracuje, w jakiej sztuce widzowie mogą Pana zobaczyć?

- Tak,  nadal gram i będę grał, choć żona się śmieje i mówi mi „kaj Ty zaś lotosz?” (śmiech). 65 lat na scenie zobowiązuje, nie jest tak łatwo przerwać i póki są widzowie i propozycje ról,  nie ma  takiego powodu. Obecnie można mnie zobaczyć w Teatrze Śląskim w Katowicach w sztukach  „Piąta strona świata” , „Wujek 81” i „Śmieszny staruszek”. Są tez kolejne plany, ale jeszcze ich nie zdradzę, aby nie zapeszać.

- Rudzka publiczność będzie miała okazję do miłego spotkania z Panem w Miejskim Centrum Kultury już  4 lutego. Wraz z muzykami znanymi z zespołu „Ligocianie” wystąpi Pan z recitalem „Bernard Krawczyk i Przyjaciele – Całuję Twoją dłoń, Madame”. Proszę opowiedzieć co to za projekt i skąd pomysł na niego?

- Pomysł jest mój autorski, a do współpracy zaprosiłem naprawdę genialnych muzyków, Grzegorza Płonkę – gitarzystę i wokalistę, który w sposób wybitny wykonuje pieśni neapolitańskie oraz Ireneusza Osieckiego, wspaniałego akordeonistę. Obaj panowie znani są z zespołu „Ligocianie”. Cały program jest słowno – muzyczny, są wspomniane pieśni neapolitańskie, legionowe, szczypta opowieści o historii – wspominam odzyskanie niepodległości, opowiadam o teatrze, uciekając od polityki.  Wykonywane są utwory z okresu międzywojennego, obszerny blok śląski, okraszony żartem, prezentujemy także dużo poezji oraz szlagiery, takie jak „Tango Milonga”, czy „Cała sala”.  I oczywiście genialne solówki na akordeonie Irka Osieckiego.  Podstawą programu jest dialog z publicznością, opowiadamy anegdoty, zachęcamy także do wspólnego śpiewania. Recital ten jest wyjątkowo dobrze odbierany przez widzów, zatem gorąco zapraszam 4 lutego do Miejskiego Centrum Kultury im. Henryka Bisty. Czekam na Państwa!

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Autor: Patrycja Ryguła - Mańka